poniedziałek, 13 lutego 2017

Rozdział I: Złego początki

Emma
Mieszkanie w akademiku na kampusie głównym uczelni nie było wcale najwspanialszą rzeczą, jaka mnie w życiu spotkała. 
Studenci - zwłaszcza ci ze starszych roczników - mieli dość specyficzne podejście do życia. Choć generalnie nie zwracałam na to uwagi, zdarzało się, że w środku nocy budziły mnie krzyki dochodzące zza ściany.
- Znowu się pieprzą? - Usłyszałam zaspany głos współlokatorki. Moje oczy zdążyły się już przyzwyczaić do wszechogarniającej nas ciemności, dostrzegłam więc grymas na jej twarzy, kiedy odwróciła się w moją stronę. Ziewnęła, poprawiła poduszkę, by znów wygonie ułożyć się do snu. 
Zazdrościłam jej spokoju, z jakim to wszystko przyjmowała. Osobiście zdecydowanie wolałam, kiedy do dormitoriów dziewcząt chłopakom zabraniano wstępu. Może nie była to najwspanialsza reguła, kiedy miało się chłopaka, ale w zaistniałej sytuacji, nie miałabym z tą regułą najmniejszego problemu. 
- Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Chcę spać - jęknęłam, zakrywając głowę poduszką. Nic mi to nie dało, pozostało więc tylko czekać na wielki finał. Wtedy na pewno zmorzy ich sen. 
- Myślisz, że to ten sam? - zapytała nagle Emily, podnosząc głowę, jakby miało jej to pomóc znaleźć odpowiedź. 
- A co cię to obchodzi? - zdziwiłam się. 
- No, wiesz... tamten poprzedni był niczego sobie. 
- Umówiłabyś się z gościem, który dopiero co był z nią? - Aż wyciągnęłam głowę spod poduszki, kiedy usłyszałam jej wyznanie. 
- Masz rację. Ktoś, kto się umawia z taką kobietą na pewno nie ma gustu... 
Westchnęłam z ulgą, kiedy głosy za ścianą ucichły. 
- Show skończone, idziemy spać - zarządziłam, nim na dobre rozkręciłyśmy nocne pogaduchy. Za dużo miałyśmy jutro na głowie, żeby pozwolić sobie dzisiaj na taki luksus.
Mimo tego Emily nie odpuszczała.
- A nie wydaje ci się, że jeżeli ktoś z nią zerwał, to może właśnie ma lepszy gust niż sądzimy?
- Śpij! - burknęłam, odwracając się do niej plecami. 
- Myślisz, że nie spodobałabym się komuś takiemu? - znów zadała pytanie, a ja walczyłam z całych sił, żeby nie rzucić w nią telefonem, który zawsze trzymałam pod poduszką. 
Rudowłosa, wysoka, szczupła o czarnych jak smoła oczach Emily Rose nie była tylko moją współlokatorką. Odkąd przypadkiem spotkałyśmy się na wieczorku poetyckim pięć lat temu, każdą wolną chwilę spędzałyśmy razem. Miałyśmy podobne zainteresowania, ale ogromnie różne charaktery, dzięki czemu jeszcze się sobą nie znudziłyśmy. 
Emily to urodzona pod znakiem byka początkująca pisarka, która oprócz powieści i poematów kocha pisać scenariusze. Jej sztuki wystawiono już parę razy w pobliskim amatorskim teatrze, w którym z kolei występuje mój drugi najlepszy przyjaciel - Thomas Smith. Nie warto o nim zbyt wiele mówić. Jest początkującym aktorem, który żyje w swoim świecie. Zdecydowanie daleko mu to normalności. 
- Emi, jesteś piękna, możesz mieć każdego, a teraz zamknij się i śpij - burknęłam, raz a dobrze ucinając temat. 
Prychnęła, ale nie odezwała się już słowem. Dobrze wiedziałam, że nazajutrz nie będzie się do mnie odzywać. Miała swoją dumę, która właśnie ucierpiała, kiedy powiedziałam do niej "zamknij się". Znałam ją na tyle, by się tym zbytnio nie przejmować. Pogniewa się na mnie przez parę godzin, po czym kompletnie o tym zapomni i w przerwie między zajęciami będzie wysyłać mi wiadomości o tym, jakiego gorącego faceta właśnie widziała w kawiarni, w klubie fitness, w bibliotece lub jakimkolwiek innym miejscu na terenie kampusu.

*

- Nie uwierzysz, kogo przed chwilą spotkałam! - Moja rudowłosa współlokatorka pisnęła do słuchawki, nim w ogóle zdążyłam się z nią przywitać.
- Tak, mój dzień zaczął się całkiem w porządku. Dziękuję, że pytasz, Ems - odpowiedziałam, popijając świeżo wyciskany napój pomarańczowy. 
Chociaż jej nie widziałam, byłam prawie pewna, że właśnie przewróciła oczami. Uśmiechnęłam się krzywo, wznosząc nieme modły do nieba, by nie był to kolejny reżyser od siedmiu boleści, który wykorzysta ją i zostawi jak tylko dostanie parę dobrych pomysłów do kolejnego projektu. Już raz przez to przechodziłyśmy i oby to nam się więcej nie przytrafiło!
- Jamie... Scott... Ten nieziemski przystojniak właśnie zaprosił mnie na kawę.
Westchnęłam. 
Jako najlepsza przyjaciółka Emily, miałam obowiązek przemówić jej do zdrowego rozsądku i ewentualnie, w razie konieczności, palnąć ja w łeb. Z drugiej jednak strony musiałam również wspierać jej wybory, nawet jeżeli w żadnym stopniu nie pokrywały się z ogólnie przyjętymi normami czy też moim widzi-mi-się. Rola przyjaciółki nie jest wcale aż tak łatwa, jak mogłoby się wydawać. Nie tutaj, nie w tej szkole, w której panoszy się tyle co-to-nie-ja jaśnie paniczów z dobrego - lub gorszego - domu.
- Czy Jamie Scott nie jest przypadkiem z czwartego roku? - zapytałam, delikatnie próbując sprowadzić ją na ziemię. - I czy Jamie Scott wie, że ty jesteś pierwszakiem? - dodałam, w razie gdyby pierwszy argument do niej w pełni nie dotarł. 
- Tak i nie, ale konwenanse są dla ludzi ograniczonych! - burknęła. Chyba całkowicie zignorowała mój punkt widzenia, bo od razu przeszła do rzeczy: - Nie wiem, co mam mu powiedzieć, kiedy się spotkamy.
Zmarszczyłam brwi. 
- Nie rób sobie nadziei, okej? I nie wmawiaj mi, że "Jamie jest inny", bo tak naprawdę wiesz o nim tyle, co i ja - powiedziałam zadziwiająco spokojnym głosem. 
Emily była przebojowa. Kiedy wchodziła do jakiegoś pomieszczenia, zazwyczaj przyciągała spojrzenia innych. Może dlatego, że miała oryginalny styl ubierania i się, ale przy tym niesamowicie delikatny makijaż i urodę? Może dlatego, że zawsze dużo mówiła. Zanim jeszcze zdążyła poznać czyjeś imię, ten ktoś mógł już sporo się o niej dowiedzieć. W pewnym sensie dawało jej to niemałą szansę osiągnięcia niemożliwego i umówienia się z facetem z czwartego roku, ale z drugiej strony... tak łatwo było ją zranić.
- Emmo, proszę cię. Ja wiem, co robię. Nie chcę przestróg, tylko odrobiny wsparcia, dobra? - Jej głos zmienił się, kiedy z podekscytowania przeszła do opanowania.
Pokiwałam głową. Zupełnie wyleciało mi z głowy, że przecież rozmawiam przez telefon. Dopiero po chwili naprawdę przytaknęłam, ażeby nie trzymać jej dłużej w niepewności. Mimo odmiennych poglądów, wciąż miała moje wsparcie. Na dobre i na złe, trochę jak w małżeństwie. 

*

Historia sztuki to jedne z najnudniejszych zajęć, na jakie uczęszczałam. Znajomi ze starszych roczników ostrzegali mnie, że prowadzący ją profesor Green jest ucieleśnieniem studenckich koszmarów. Po pierwsze - mówił tak cicho, że nawet siedzące w pierwszych ławkach dziewczyny nie były w sanie go zrozumieć. Skąd wiem? Pytałam i to nie raz. W końcu koniec końców trzeba było później ten przedmiot zaliczyć, a notatki jak dotąd nie spadły mi z nieba. Po drugie - no, właśnie... może i na zajęciach nie był wymagający, nawet nie budził śpiochów z ostatniego rzędu, ale chodziły słuchy, że jego egzaminy są najtrudniejsze na pierwszym roku.
Profesor Green wyglądał na ponad sześćdziesiąt lat - miał siwe włosy, małe świńskie oczka, które przybierały ogromne rozmiary, kiedy zakładał swoje stare okulary i niezliczoną ilość zmarszczek na twarzy. Zawsze chodził w tej samej zamszowej, ciemno brązowej marynarce, a pod nią za każdym razem zakładał ten sam granatowy sweter. Czasem zastanawiałam się, czy codziennie po pracy te ubrania prał, czy może miał szafę niczym główny bohater kreskówki dla dzieci, pełną dokładnie takich samych koszul i spodni. Obydwie opcje sprawiały, że coraz bardziej przypominał szaleńca. 
Rozejrzałam się po sali, w poszukiwaniu choć jednej znanej mi z widzenia twarzy. Byliśmy już w połowie semestru, pomału zaczynałam więc odczuwać presję, by znaleźć wreszcie kogoś, od kogo mogłabym wysępić notatki. Inaczej mogłam pożegnać się z przerwą międzysemestralną, którą musiałabym poświęcić przygotowywaniu się do poprawki. 
I wtedy go zobaczyłam.
Wysoki, szczupły, bardzo przystojny jak na mój gust chłopak o kruczoczarnych, wystylizowanych włosach. Azjata. Zawsze dobrze ubrany. Dzisiaj miał na sobie ciemnozielony sweter i czarne jeansy. Na oparciu krzesła wisiał jego jesienny płaszcz. Pierwszy raz widziałam go w okularach, ale musiałam przyznać - było mu w nich do twarzy.
Siedział w trzecim rzędzie. Wyglądał na znużonego - opierał się o ścianę, kreślił coś spokojnie w zeszycie. Ruchy jego dłoni pomogły mi stwierdzić, że na pewno nie były to słowa wielkiego artysty, którego właśnie przytaczał profesor Green. Rysował. Teraz dopiero dotarło do mnie, że to co wcześniej wzięłam za znudzenie, było prawdziwym skupieniem. Nawet na chwilę nie oderwał wzroku od papieru, zgrabnie kreślił kolejne linie ołówkiem. Przygryzał dolną wargę, raz odchylając się, a raz przybliżając do swojego dzieła, jakby sprawdzał, jak wygląda z różnych perspektyw.
Nie znaliśmy się osobiście, mimo iż zawsze gdzieś się na siebie natykaliśmy. Przypadkiem. Jakby los usilnie próbował nas ze sobą poznać. W pierwszym roku liceum grał w piłkę i gry komputerowe z moim bratem, czasem widziałam przez okno, jak wchodził i wychodził z naszego domu. Nie trwało to długo, drogi szybko im się rozeszły, więc nawet nie miałam okazji zamienić z nim słowa. W drugiej klasie chodził na ten sam kurs tańca towarzyskiego. Jednak miał swoją stałą partnerkę, a ja nigdy nie odważyłam się nawet do niego podejść. Wyglądali na szczęśliwych. Parę miesięcy później widywałam go już z inną, kiedy obściskiwali się na szkolnych korytarzach między zajęciami. Wtedy byłam zbyt zainteresowana swoim życiem, żeby wyciągać jakiekolwiek wnioski. Był tylko nieznajomym chłopakiem, którego bardzo często widywałam to tu, to tam. Na imprezach, na zajęciach, na sali gimnastycznej, na podwórku, na ulicach, w kawiarniach. Pewnie nawet mieszkał gdzieś w sąsiedztwie, skoro zdarzało mi się go tyle razy minąć, kiedy spacerował z psem. 
Myślałam, że kiedy wyprowadzę się do większego miasta, więcej już nigdy go nie spotkam. Dlatego czasem nawet zastanawiałam się nad tym, czy lepiej byłoby na zakończenie tej dziwnej znajomości chociaż poznać swoje imiona. Kiedy pojawiła się ku temu idealna okazja na imprezie z okazji rozpoczęcia wakacji, stchórzyłam. Chociaż wtedy byłam w stu procentach pewna, że i on wreszcie mnie zauważył. Wcześniej tej pewności nie miałam, nigdy nie patrzyliśmy sobie w oczy.
Powiedzieć, że byłam zaskoczona, kiedy pierwszy raz natknęłam się na niego na kampusie głównym, to mało. Wróciłam myślami na ziemię dopiero w momencie, w którym Emily pomachała mi dłonią przed oczami. Byłam jednak w takim szoku, że przez kilka sekund stałam z rozchylonymi ustami i wodziłam za nim wzrokiem, dopóki nie przekroczył progu pobliskiej kawiarni.
I teraz znów się pojawił. 
Chodził na te same zajęcia, co ja. Może nawet był na tym samym wydziale, tylko na innym kierunku?
Zdawać się mogło, że właśnie teraz powinien był poczuć na sobie mój wzrok, kiedy tak intensywnie się w niego wpatrywałam, ale zaabsorbował się własną pracą. Mimo wszystko bałam się, że może jednak w końcu się odwróci. Zmusiłam się więc do przeniesienia spojrzenia na profesora, który teraz chyba mówił jeszcze ciszej, niż kiedykolwiek. Może zaczął zasypiać na swoich własnych wykładach? 

*

Emily wróciła do pokoju dużo później, niż przewidywałam.
Było grubo po dziesiątej, kiedy usłyszałam, jak mocowała się z zamkiem w głównych drzwiach. Chwilę później z hukiem weszła do naszego pokoju i uśmiechnęła się do mnie zwycięsko. Wyglądała zjawiskowo, wręcz promieniała od wewnątrz ekscytacją i siłą, a i ciuchy miała niczego sobie. Czarna koronkowa bluzka, która ładnie podkreślała jej talię, ale i pięknie odsłaniała ramiona. Ciemno granatowe, ciasne jeansy i szpilki, wydłużające jej zgrabne nogi. Rude włosy związała w kitkę na czubku głowy, dzięki czemu dokładnie widziałam złote, wiszące kolczyki, którymi chyba bardzo chciała się dzisiaj pochwalić. W końcu zazwyczaj nie czesała się w ten sposób. 
Rzuciła kurtkę na łóżko, zdjęła szpilki i sama rozciągnęła się na pościeli niczym kot.
- Będzie mój. Mam go już w garści - pochwaliła się. Miała zamknięte oczy, uśmiechnęła się szeroko. 
- Powiedziałaś mu? - zapytałam, nie wchodząc w szczegóły. I tak dobrze wiedziała, co miałam na myśli. 
W tym momencie uśmiech przeistoczył się w lekki grymas. Ona też nie musiała używać słów, bym wiedziała, o co jej chodzi. Przez parę ostatnich lat zdążyłyśmy się bardzo dobrze poznać. Chyba nawet wytworzyłyśmy swego rodzaju telepatyczną więź, jak to najbliżsi przyjaciele mają w zwyczaju robić.
- Nie było okazji - rzuciła i wzruszyła ramionami. - Ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Jeżeli polubi mnie za to, kim jestem, to mój wiek nie będzie dla nas przeszkodą - stwierdziła. 
Wyjęła telefon z torebki. 
Wystraszyłam się, kiedy nagle poderwała się z łóżka. Pisnęła cicho, unosząc ręce w geście zwycięstwa. Na tyle, na ile pozwalała jej koronkowa bluzka, oczywiście. 
- Napisał! A widzisz? Lubi mnie, bo napisał, napisał, napisał - podśpiewywała, wskazując na mnie palcem. 
W głowie miałam wiele myśli, ale żadna nie była na tyle pozytywna, bym mogła je teraz z łatwością ubrać w słowa. Nie chciałam jej dołować, ale niestety ja byłam realistką. Dobrze wiedziałam, jak to wszystko się skończy. Prędzej czy później. 
Dawno temu przed lustrem trenowałam sztuczne uśmiechy, które idealnie nadawały się na podobne okazje. Wykorzystałam więc mój ulubiony trik, po czym bez słowa wróciłam do czytania książki. Leżałam na swoim łóżku, było już dość późno, więc po paru następnych stronach wyłączyłam lampkę nocną i przykryłam się kołdrą. 
Kiedy przymknęłam powieki, oczami wyobraźni zobaczyłam chłopaka z historii sztuki. 
Zasypiałam, zastanawiając się, jak mogłabym się do niego zbliżyć. Skoro los tak bardzo próbował mi go podsunąć, może było warto? Może gdzieś w gwiazdach zapisane zostało, że muszę go poznać? Może to miało być częścią czegoś większego. 

 ***
gif credit to owner

Historia, za której pisanie zabierałam się od roku. Wreszcie zebrałam w sobie siłę i wenę, by się do tego zabrać.
Czytelnicy Niewolników Uczuć albo Feniksa są przyzwyczajeni do fanficków. Tym razem jednak zabieram się za coś czysto mojego. Mój świat i moje kredki, jak to mówią. Zapraszam Was wszystkich do tego świata bardzo serdecznie i liczę na to, że jednak kogoś zainteresuję.
Marti